Ot, moja reminiscencja z 7 kwietnia...
Nie
lubi generalizować i naginać prawdy. Wszystko, do czego się
zabiera, musi być dopracowane w najmniejszym szczególe. 7 kwietnia
2011 roku, tuż przed polską premierą swojego najnowszego filmu
„Niepokonani”, Peter Weir, wielki marzyciel kina australijskiego,
opowiadał o zapomnianym radzieckim sierpie, kaprysach Hitchcocka i
zagadce Wiszącej Skały.
„To,
co ludzie uważają za fantazję, często jest faktem,
natomiast
fakty bywają uznawane za fantazję.
Wszystko
jest sprawą punktu widzenia”.
Peter
Weir
Peter
Weir jest legendą sam w sobie; wiele z jego filmów zalicza się do
kanonu klasyki filmowej. Niejedna osoba, mając wybudowany taki
pomnik za życia, spoczęłaby na artystycznych laurach. Ale skandale
ani kontrowersje nie są obiektem zainteresowania Weira. Spotkanie w
Gazeta Café
w siedzibie Agory przy ulicy Czerskiej rozpoczęło się punktualnie
o godzinie 15; reżyser, przy pomocy tłumacza cierpliwie, a zarazem
z ożywieniem odpowiadał na pytania Remigiusza Grzeli. A każde
niemal jego słowo dawało zaczątek nowej historii czy anegdocie,
które przekształcały się w niby mityczną opowieść.
Przeprawa
w niemożliwe
Na
początku pojawiały się głównie pytania dotyczące najnowszej
produkcji – słowa tego używam świadomie, gdyż, jak wielokrotnie
podkreślał w wywiadach reżyser, film otrzymał dofinansowanie od
konkretnych sponsorów, którzy postawili warunek, by w filmie
wystąpili głównie znani aktorzy, mający być gwarantem
komercyjnego sukcesu. Stąd brak polskich aktorów w głównych
rolach. Weir nie krył, że sporą, lecz nie jedyną inspiracją przy
konstrukcji scenariusza była książka Stanisława Rawicza „Długi
marsz”, która opisuje podobną przeprawę. Kiedy jednak pojawił
się cień wątpliwości, czy aby na pewno Rawicz brał udział w
marszu czy tylko wkomponował relacje naocznych świadków w barwną
opowieść, reżyser, który z matczyną wręcz troskliwością
podchodzi do swoich filmów, postanowił zasięgnąć języka u
Francuza Cyryla Delafosse'a oraz u potomków osób, które spotkały
Polaków, którym udało się przejść przez Himalaje. Weir chciał
stworzyć opowieść o zwycięstwie, o niezłomności ducha i
pragnieniu życia, które pokonuje śmierć. Nie kolejną opowieść
z gatunku survival czy pean ku czci tych, którym udała się
spektakularna ucieczka, w której stawka była większa niż życie.
Albo kolejnej interpretacji historii, w której takie ideały jak
Bóg, Honor, Ojczyzna widziane są z perspektywy Amerykańskiego
ducha republikanizmu. W pewnym momencie reżyser spoważniał i z
właściwym sobie spokojnym, dobitnym tonem powiedział: „Chciałem
w tym filmie opowiedzieć pewną uniwersalną ludzką historię.
Wyjść poza historię Gułagu i zastanowić się nad
człowieczeństwem: co sprawia, że potrafimy iść naprzód wbrew
przeciwnościom, nawet gdy nie ma szansy na zwycięstwo”.
Spokój
na waszych twarzach
Wielkich
słów nie udało się uniknąć. Reżyser podkreślił, tak jak
robił to wielokrotnie, że „Polska wzbudza bardzo silne emocje”
oraz że fascynuje go fenomen naszego narodu. „Jak udało się wam
przetrwać i nie być zgorzkniałymi?” – pytał. Jeżeli są
rzeczy, których nie można Weirowi zarzucić, to na pewno spłycanie
sensu. Sam przyznał, że czytał wiele na temat historii Polski,
zwłaszcza XX-wiecznej, a w czasie zdjęć do filmu konsultował się
z Anne Applebaum w kwestii prawdy historycznej otaczającej Gułagi.
Jakże więc wiarygodnie w jego ustach brzmią słowa „Nawet podoba
mi się wasze narzekanie. Nie narzekają bowiem tylko ludzie ze
złamanym duchem”.
Moment
natchnienia
Mówi się, że reżyserem trzeba się urodzić. Rzadko
kiedy aktor zostaje dobrym reżyserem, gdyż wiąże się to z
zupełnie inną percepcją świata. Może być to drobny szczegół,
spojrzenie pod innym kątem albo konkretna wizja rzeczywistości,
którą kształtuje się na nowo według własnych zasad. Zapytany o
początki, Weir przyznał, że film powstawał stopniowo, jego idea
krystalizowała powoli się wokół pewnych stałych punktów. Jakby
chciał powiedzieć, że zarodek filmu powstał wiele lat temu i żył
sobie uśpiony, dopóki odpowiedni czas i natchnienie nie wydały go
na świat. Czyli, że każdy obraz jest trochę dziełem przypadku.
Jak każda istota ludzka. Weir nie mitologizował jednak
siedmioletniego okresu milczenia. „Pracowałem
nad trzema projektami, z których nic nie wyszło. Zresztą mam taki
styl, że jak dostaję jakąś propozycję od razu mówię -- nie.
Kiedy temat do mnie wraca, kiedy zaczynam o nim myśleć w
samochodzie czy na zakupach wtedy w panice dzwonię do mojego agenta
i pytam, czy to się jeszcze da odkręcić. Tak było i z tym
filmem”. – mówił.
Zagadka
dla zagadki samej
Ale
Weir nie poprzestał tylko na wyjaśnieniu istotnych, acz formalnych
kwestii dotyczących miejsca kręcenia filmu i tego, czy pustynia
Gobi to rzeczywiście Gobi. Jego opowieść szybko przerodziła się
w fascynującą historię życia, w którym prawda nosi znamiona
wręcz filmowej baśniowości, by nie powiedzieć fikcji. Uśmiech na
twarzach słuchaczy wywołały liczne anegdoty dotyczące
młodzieńczych doświadczeń reżysera, gdy uczył się zawodu
(chociaż Weir nie lubi tego określenia, bo według niego reżyserii
nie można się nauczyć) u samego mistrza – Alfreda Hitchcocka,
który jest taką legendą, że wielu nie spodziewa się nawet, by
żyły jeszcze wśród nas osoby, które miały z nim bezpośredni
kontakt. Weir chętnie dzielił się swoimi doświadczeniami
związanymi z warsztatem reżyserskim. Mówił: „Nie szukam
scenariusza doskonałego, przeciwnie – często pytam wytwórnie,
co mają w szufladach <<pękniętego>>. W taki tekst
trzeba włożyć wysiłek. A to mnie właśnie najbardziej
interesuje. Kiedy robiłem Piknik
pod wiszącą skałą
bardzo ryzykowałem - w tym filmie jest zagadka, ale nie ma
rozwiązania. Nie chciałem, by widzowie byli niezadowoleni, że
film nie ma <<zakończenia>>. Musiałem zrobić go tak,
by widz od rozwiązania zagadki bardziej cenił ją samą”. I
trzeba przyznać, że to mu się udało. Rzadko który bowiem reżyser
potrafi roztaczać aurę tajemniczości wokół swoich filmów w tak
intrygujący sposób. Na bezpośrednie pytanie jednej z osób z
publiczności, co stało się z dziewczętami z Pikniku
pod wiszącą skałą,
Weir bez wahania odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem: „Nie
wiem”.
Mistrz
subtelnego uroku
Weir
należy niewątpliwie do reżyserów starej daty, którzy nieustannie
rozglądają się bacznie dookoła i potrafią w nawet najmniejszych
przedmiotach znaleźć inspirację do sporej części fabuły filmu.
Wspominał, że podczas jednej ze swoich podróży do Rosji natrafił
na stary symbol sierpu i młota. Powiedziano mu, że była to
ostatnia rzecz, jaką widzieli skazańcy wchodzący do pomieszczenia,
w którym odbywały się egzekucje. Kiedy zapytał o cenę, miejscowi
machnęli ręką i podarowali mu przedmiot jako bezwartościowy
bibelot. Weir zdradził, że sierp ten pojawia się w jednej ze scen
w „Niepokonanych”, ale w tle, jako subtelny talizman.
Na
pytania publiczności Weir odpowiadał długo, ale jego odpowiedzi
wciąż pozostawiały niedosyt. A przecież w jednym z wywiadów sam
powiedział, że zawsze starał się robić wszystko tak proste jak
to tylko możliwe. „Moim celem było upraszczanie, co jest moim
naturalnym pragnieniem. To fascynujące, gdy trzy lub cztery ujęcia
mogą pokazać całą miłość. Myślę, że na tym polega
korzystanie ze zdobytego doświadczenia – że można upraszczać”.
Czyżby hitchcockowska dewiza, że film to życie, z którego
wymazano plamy nudy? A może tylko kokieteria czarodzieja?