Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kino refleksyjne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kino refleksyjne. Pokaż wszystkie posty

sobota, 25 lutego 2012

Jak trudno dzisiaj być człowiekiem

"Wstyd" Steve'a McQueena został okrzyknięty najbardziej oczekiwanym filmem roku na wiele miesięcy przed światową premierą. Szybko też zarezerwowane dla niego zostały etykietki "kontrowersyjny", "prowokacyjny" czy nawet "obrazoburczy". I, choć taka interpretacja nic filmowi nie uwłacza, niewiele ma też wspólnego z rzeczywistością.

Steve'a McQueena szczególnie interesują granice ludzkiej cielesności i tego, jakie ona niesie ze sobą implikacje dla sfery duchowej, czego przykładem była jego wcześniejsza produkcja "Głód". "Wstyd" przedstawia historię 30-letniego singla z Nowego Jorku, który jest uzależniony od seksu. Relacje, jakie utrzymuje z zamawianymi partnerkami, trudno nazwać nawet powierzchownymi, skutkiem czego coraz wyraźniej dają o sobie znać także samotność oraz uczucie braku zrozumienia. Klasyczny przypadek ofiary współczesnego modelu wolnych związków oraz miejskiego trybu życia. Praca, dom i nocne życie. I wstydliwy nałóg, który wpędza w poczucie winy. Tryb życia Brandona (Michael Fassbender) funkcjonuje na zasadzie błędnego koła. Jedyną osobą, która stara się podać mężczyźnie pomocną dłoń, jest jego siostra Sissy, o lekko rozhisteryzowanej osobowości -- zupełne przeciwieństwo wycofanego i powściągliwego Brandona.


McQueen stworzył przytłaczające studium bezradności człowieka wobec współczesności, a także wyzwań jakie niesie ze sobą płciowość i jej patologie. Obraz jest jednak o wiele bardziej przygnębiający w swej wymowie niż "kontrowersyjny". Nazwanie filmu zawierającego kilka średnio dosadnych i w dodatku uzasadnionych formalnie scen stosunku "prowokacyjnym" jest co najmniej sztuczną pruderią. Zwłaszcza, że intencją reżysera nie było szokowanie. Poza tym, o wiele bardziej do tej kategorii kwalifikują się filmy Hanekego, Solondza, Schlingensiefa czy Pasoliniego, które ukazują ludzkie dewiacje w jeszcze bardziej naturalistyczny sposób. 

Jednocześnie nie sposób oprzeć się wrażeniu, że "Wstyd" wpisuje się w ten sam nurt tematyczny co "Code Blue" Urszuli Antoniak, który niedawno gościł na ekranach kin. Lub "Painistka" Michaela Hanekego. Alienacja we współczesnym społeczeństwie i przejmująca samotność, która zmusza nas do zakładania przeróżnych masek i uczestniczenia w teatrze życia codziennego, w którym nie ma miejsca na danie upustu naszym najskrytszym pragnieniom. Tłumiona seksualność objawia się dopiero w intymności. Ale sam akt fizyczny rzadko kiedy gwarantuje nawiązanie więzi. "Wstyd" nie przekracza granic dobrego smaku ani moralności. Jedynie odwzorowuje codzienność niemałej części społeczeństwa. Albo aż odwzorowuje.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Między gestami: "Wstyd"

Już tylko kilka tygodni dzieli nas od polskiej premiery "Wstydu" (2011), obrazu niezwykłego i zarazem kontrowersyjnego, który poruszył widownię zeszłorocznego festiwalu w Wenecji. 



Niezobowiązujący seks jest łatwy. Wszystko, co poza nim i obok niego wymaga uwagi i zaangażowania. Klucz do opowiadanej historii jest gdzie indziej. W filmie Steve'a McQueene'a "Shame" kryje się on w pośpiesznych rozmowach, nagłych gestach, codziennych sytuacjach - w jednym z kilku nagrań zostawionych na automatycznej sekretarce. Prawda i emocje tkwią w szczegółach, których obecność jest wyczuwalna tylko podskórnie, w sytuacjach, jakie nigdy nie mają miejsca. Film McQueene'a jest ujęty w piękną ramę, którą stanowi spotkanie w metrze. Brandon (Michael Fassbender) przygląda się siedzącej nieopodal kobiecie. Obserwuje jej nogi, ocenia kształt ud i kolor pończoch. Przygląda się jasnej cerze i rudym włosom. Ona zaciska kolana. Odwzajemnia spojrzenie. Kiedy wstaje i chwyta poręcz, on staje tuż za nią. Muska ją dłonią. Na stacji metra ich drogi się rozmijają. To nic. Wszystko zdążyło się rozegrać, choć nic się nie wydarzyło.
Autor: Anna Bielak, Stopklatka.pl, 5 września 2011

reż. Steve McQueene
wyst.: Carrey Mulligan, Michael Fassbender
premiera polska: 24 lutego 2012 r.
Wielka Brytania

sobota, 7 stycznia 2012

Przekroczyć granicę przeznaczenia

Film jest niepozorny: produkcja holenderska, rocznik '88, leniwie rozwijająca się akcja i nie pozwalająca na zbyt wielką innowację w podejściu do tematu fabuła.  Mimo to obok "Zaginięcia" ("Spoorloos") George'a Sluizera nie sposób przejść obojętnie.

Parę Holendrów -- Saskię i Rexa śledzimy podczas ich podróży po Francji. Historia rozwija się stopniowo, towarzyszymy im w drobnych konfliktach, napięciach, niezobowiązujących rozmowach i leniwie płynących chwilach. Gdy już nasza czujność zostaje uśpiona, Saskia znika w niewyjaśnionych okolicznościach podczas postoju na stacji benzynowej. Rexa dręczą liczne pytania: Jaki był motyw? Czy ktoś jej pomógł? A przede wszystkim: Czy Saskia żyje? 

Poszukiwania trwają dni, miesiące, lata. Rex w nich nie ustaje, staje się to dla niego wręcz pewnego rodzaju obsesją. Aż nadchodzi dzień, gdy sprawdzają się jego przypuszczenia i staje oko w oko ze sprawcą. Jest nim Raymond -- przykładny, nieco zamknięty we własnym świecie ojciec i wykładowca. Zdobycie odpowiedzi na kluczowe pytanie wydaje się blisko. Jednak Raymond nie zamierza rezygnować z rozpoczętej gry. Jest tylko jeden sposób, by poznać prawdę: przeżyć ją. Miotany sprzecznymi uczuciami nienawiści, a jednocześnie bezradności i żądzy odkrycia prawdy na temat przeszłych wydarzeń Rex decyduje się na desperacki krok i towarzyszy Raymondowi w podróży do samego jądra ciemności, poznając szokującą filozofię mizantropa, a jednocześnie uczestnicząc na żywo w rekonstrukcji wydarzeń z przeszłości aż do samego finału...

"Zaginięcie" to jedna z nielicznych pozycji, które powolną ekspozycję tematu sowicie wynagradzają rozwiązaniem akcji. Zdecydowanym atutem okazuje się nielinearny sposób narracji: najpierw poznajemy okoliczności zaginięcia, następnie sceny z życia sprawcy, przeplatane przebłyskami z jego przeszłości, by przenieść się do współczesności, kiedy to Raymond opowiada Rexowi, co zaszło przed laty. W pewnym sensie postać nudnego z pozoru socjopaty jest fascynująca: niczym pająk przez lata planował swój czyn, dochodził do niego stopniowo, tkał sieć, by następnie wybrać ofiarę. Przy tym zbrodnia nie była planowana. Raymond chce udowodnić sobie swoją wartość przez zdolność do popełnienia czynu stanowiącego przykład najwyższego zła. Nie chodzi o ''zwykłe'' morderstwo. Chodzi o to, by przekroczyć to co jest zapisane, oszukać własne przeznaczenie. A czym ono jest jeśli nie przypadkiem? Bo jeśli zadecyduję, że czegoś nie zrobię lub że coś zrobię, to skąd wiadomo, który wybór jest mi pisany, a który będzie stanowił zmianę biegu losu? 

Polecam zwłaszcza dla sceny kulisów porwania, która ukazuje jak wiele zbiegów okoliczności uczyniło z Saskii ofiarę absolutnego planu Raymonda. Inteligentne kino, które mocno chwyta.

niedziela, 1 stycznia 2012

Rozmowy o życiu i śmierci: "Inny"

Kino hiszpańskojęzyczne bywa przeceniane. To co nazywa się inteligentnym przekazem może okazać się zawile wykoncypowaną fabułą, która nie kryje w sobie głębszego zamysłu, a tak zwane napięcie -- ulec rozmyciu w dłużyznach. 
 
"Innego" ("El mal ajeno"), skądinąd udany debiut Óskara Santosa Gómeza, ratują aktorzy, przede wszystkim Eduardo Noriega, który wciela się w rolę Diego, lekarza, który obcując na co dzień z przypadkami ludzi nieuleczalnie chorych, uodpornił się na cierpienie pacjentów, ale tym samym -- oddalił od swojej partnerki oraz własnej córki. Pewnego dnia Diego pada ofiarą napadu, po którym pamięta jedynie dźwięk wystrzału i wrażenie, że poraziło go coś więcej niż kula. Wkrótce poczuje w sobie moce, których umysł naukowca nie jest w stanie wytłumaczyć i stanie przed wyborem, który na zawsze odmieni życie jego najbliższych.

Balansujący na granicy trywializmu motyw przewodni fabuły reżyser stara się wynagrodzić umiejętnym komponowaniem kadru oraz konsekwentnym stylem wizualnym, dobrze oddającym atmosferę wyalienowania i samotności. Tam jednak, gdzie można byłoby spodziewać się nagłej wolty, napięcie zostaje zaprzepaszczone za sprawą dłuższej melodramatycznej sekwencji, która, jak się zdaje, nie przydaje fabule większego znaczenia. W efekcie film rozpada się na szereg drobnych wątków, niekiedy nawet scen komediowych, które zdecydowanie osłabiają motyw przewodni i odbierają satysfakcję z seansu. 

Wydaje się, że film mógłby pretendować do miana mini-arcydzieła, gdyby nie braki scenariuszowe. Ale być może jest to cecha charakterystyczna niektórych scenarzystów hiszpańskich, że lubują się w niepokojących, acz prowadzących na manowce fabułach.

czwartek, 20 października 2011

Dyskretny urok detalu – spotkanie z Peterem Weirem


Ot, moja reminiscencja z 7 kwietnia...

Nie lubi generalizować i naginać prawdy. Wszystko, do czego się zabiera, musi być dopracowane w najmniejszym szczególe. 7 kwietnia 2011 roku, tuż przed polską premierą swojego najnowszego filmu „Niepokonani”, Peter Weir, wielki marzyciel kina australijskiego, opowiadał o zapomnianym radzieckim sierpie, kaprysach Hitchcocka i zagadce Wiszącej Skały.

To, co ludzie uważają za fantazję, często jest faktem,
natomiast fakty bywają uznawane za fantazję.
Wszystko jest sprawą punktu widzenia”.
Peter Weir

Peter Weir jest legendą sam w sobie; wiele z jego filmów zalicza się do kanonu klasyki filmowej. Niejedna osoba, mając wybudowany taki pomnik za życia, spoczęłaby na artystycznych laurach. Ale skandale ani kontrowersje nie są obiektem zainteresowania Weira. Spotkanie w Gazeta Café w siedzibie Agory przy ulicy Czerskiej rozpoczęło się punktualnie o godzinie 15; reżyser, przy pomocy tłumacza cierpliwie, a zarazem z ożywieniem odpowiadał na pytania Remigiusza Grzeli. A każde niemal jego słowo dawało zaczątek nowej historii czy anegdocie, które przekształcały się w niby mityczną opowieść.

Przeprawa w niemożliwe
Na początku pojawiały się głównie pytania dotyczące najnowszej produkcji – słowa tego używam świadomie, gdyż, jak wielokrotnie podkreślał w wywiadach reżyser, film otrzymał dofinansowanie od konkretnych sponsorów, którzy postawili warunek, by w filmie wystąpili głównie znani aktorzy, mający być gwarantem komercyjnego sukcesu. Stąd brak polskich aktorów w głównych rolach. Weir nie krył, że sporą, lecz nie jedyną inspiracją przy konstrukcji scenariusza była książka Stanisława Rawicza „Długi marsz”, która opisuje podobną przeprawę. Kiedy jednak pojawił się cień wątpliwości, czy aby na pewno Rawicz brał udział w marszu czy tylko wkomponował relacje naocznych świadków w barwną opowieść, reżyser, który z matczyną wręcz troskliwością podchodzi do swoich filmów, postanowił zasięgnąć języka u Francuza Cyryla Delafosse'a oraz u potomków osób, które spotkały Polaków, którym udało się przejść przez Himalaje. Weir chciał stworzyć opowieść o zwycięstwie, o niezłomności ducha i pragnieniu życia, które pokonuje śmierć. Nie kolejną opowieść z gatunku survival czy pean ku czci tych, którym udała się spektakularna ucieczka, w której stawka była większa niż życie. Albo kolejnej interpretacji historii, w której takie ideały jak Bóg, Honor, Ojczyzna widziane są z perspektywy Amerykańskiego ducha republikanizmu. W pewnym momencie reżyser spoważniał i z właściwym sobie spokojnym, dobitnym tonem powiedział: „Chciałem w tym filmie opowiedzieć pewną uniwersalną ludzką historię. Wyjść poza historię Gułagu i zastanowić się nad człowieczeństwem: co sprawia, że potrafimy iść naprzód wbrew przeciwnościom, nawet gdy nie ma szansy na zwycięstwo”.

Spokój na waszych twarzach
Wielkich słów nie udało się uniknąć. Reżyser podkreślił, tak jak robił to wielokrotnie, że „Polska wzbudza bardzo silne emocje” oraz że fascynuje go fenomen naszego narodu. „Jak udało się wam przetrwać i nie być zgorzkniałymi?” – pytał. Jeżeli są rzeczy, których nie można Weirowi zarzucić, to na pewno spłycanie sensu. Sam przyznał, że czytał wiele na temat historii Polski, zwłaszcza XX-wiecznej, a w czasie zdjęć do filmu konsultował się z Anne Applebaum w kwestii prawdy historycznej otaczającej Gułagi. Jakże więc wiarygodnie w jego ustach brzmią słowa „Nawet podoba mi się wasze narzekanie. Nie narzekają bowiem tylko ludzie ze złamanym duchem”.

Moment natchnienia
Mówi się, że reżyserem trzeba się urodzić. Rzadko kiedy aktor zostaje dobrym reżyserem, gdyż wiąże się to z zupełnie inną percepcją świata. Może być to drobny szczegół, spojrzenie pod innym kątem albo konkretna wizja rzeczywistości, którą kształtuje się na nowo według własnych zasad. Zapytany o początki, Weir przyznał, że film powstawał stopniowo, jego idea krystalizowała powoli się wokół pewnych stałych punktów. Jakby chciał powiedzieć, że zarodek filmu powstał wiele lat temu i żył sobie uśpiony, dopóki odpowiedni czas i natchnienie nie wydały go na świat. Czyli, że każdy obraz jest trochę dziełem przypadku. Jak każda istota ludzka. Weir nie mitologizował jednak siedmioletniego okresu milczenia. „Pracowałem nad trzema projektami, z których nic nie wyszło. Zresztą mam taki styl, że jak dostaję jakąś propozycję od razu mówię -- nie. Kiedy temat do mnie wraca, kiedy zaczynam o nim myśleć w samochodzie czy na zakupach wtedy w panice dzwonię do mojego agenta i pytam, czy to się jeszcze da odkręcić. Tak było i z tym filmem”. – mówił.

Zagadka dla zagadki samej
Ale Weir nie poprzestał tylko na wyjaśnieniu istotnych, acz formalnych kwestii dotyczących miejsca kręcenia filmu i tego, czy pustynia Gobi to rzeczywiście Gobi. Jego opowieść szybko przerodziła się w fascynującą historię życia, w którym prawda nosi znamiona wręcz filmowej baśniowości, by nie powiedzieć fikcji. Uśmiech na twarzach słuchaczy wywołały liczne anegdoty dotyczące młodzieńczych doświadczeń reżysera, gdy uczył się zawodu (chociaż Weir nie lubi tego określenia, bo według niego reżyserii nie można się nauczyć) u samego mistrza – Alfreda Hitchcocka, który jest taką legendą, że wielu nie spodziewa się nawet, by żyły jeszcze wśród nas osoby, które miały z nim bezpośredni kontakt. Weir chętnie dzielił się swoimi doświadczeniami związanymi z warsztatem reżyserskim. Mówił: „Nie szukam scenariusza doskonałego, przeciwnie – często pytam wytwórnie, co mają w szufladach <<pękniętego>>. W taki tekst trzeba włożyć wysiłek. A to mnie właśnie najbardziej interesuje. Kiedy robiłem Piknik pod wiszącą skałą bardzo ryzykowałem - w tym filmie jest zagadka, ale nie ma rozwiązania. Nie chciałem, by widzowie byli niezadowoleni, że film nie ma <<zakończenia>>. Musiałem zrobić go tak, by widz od rozwiązania zagadki bardziej cenił ją samą”. I trzeba przyznać, że to mu się udało. Rzadko który bowiem reżyser potrafi roztaczać aurę tajemniczości wokół swoich filmów w tak intrygujący sposób. Na bezpośrednie pytanie jednej z osób z publiczności, co stało się z dziewczętami z Pikniku pod wiszącą skałą, Weir bez wahania odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem: „Nie wiem”.

Mistrz subtelnego uroku
Weir należy niewątpliwie do reżyserów starej daty, którzy nieustannie rozglądają się bacznie dookoła i potrafią w nawet najmniejszych przedmiotach znaleźć inspirację do sporej części fabuły filmu. Wspominał, że podczas jednej ze swoich podróży do Rosji natrafił na stary symbol sierpu i młota. Powiedziano mu, że była to ostatnia rzecz, jaką widzieli skazańcy wchodzący do pomieszczenia, w którym odbywały się egzekucje. Kiedy zapytał o cenę, miejscowi machnęli ręką i podarowali mu przedmiot jako bezwartościowy bibelot. Weir zdradził, że sierp ten pojawia się w jednej ze scen w „Niepokonanych”, ale w tle, jako subtelny talizman.

Na pytania publiczności Weir odpowiadał długo, ale jego odpowiedzi wciąż pozostawiały niedosyt. A przecież w jednym z wywiadów sam powiedział, że zawsze starał się robić wszystko tak proste jak to tylko możliwe. „Moim celem było upraszczanie, co jest moim naturalnym pragnieniem. To fascynujące, gdy trzy lub cztery ujęcia mogą pokazać całą miłość. Myślę, że na tym polega korzystanie ze zdobytego doświadczenia – że można upraszczać”. Czyżby hitchcockowska dewiza, że film to życie, z którego wymazano plamy nudy? A może tylko kokieteria czarodzieja?


środa, 10 sierpnia 2011

21 Gramów/ 21 Grams

Kilka faktów na temat ludzkiej duszy:
  • Podobnie jak w poprzednim filmie Alejandra Gonzáleza Iñárritu - "Amores perros"- w "21 gramach" splatają się ze sobą trzy wątki.
  • Przedstawione są one w nielinearny sposób z punktu widzenia przeszłości, przyszłości i teraźniejszości
  • Tytułowe 21 gramów odnosi się do ciężaru jaki traci ciało dokładnie w momencie śmierci. Hipotezę, że jest to waga ludzkiej duszy, wysunął w 1907 roku Dr. Duncan MacDougall. Jej naukowa wartość nie została potwierdzona.
  • Ze względu na mozaikową fabułę złożoną z pozornie niepowiązanych elementów film można zakwalifikować do gatunku "hyperlink cinema", do którego należą również "Pulp Fiction", "Magnolia" czy "Hereafter".
  • Każda z historii, a nawet jej poszczególne fragmenty, nagrywana była na odpowiedniej do nastroju taśmie, przy określonym (miękkim lub bardziej surowym oświetleniu)
  • Artykuły naukowe zainspirowane filmem: ABC Science
  • http://www.snopes.com/religion/soulweight.asp 
  • Film zyskał ogólną ocenę 81% na Rotten Tomatoes
  • Memorable film quotes: How many lives do we live? How many times do we die? They say we all lose 21 grams... at the exact moment of our death. Everyone. And how much fits into 21 grams? How much is lost? When do we lose 21 grams? How much goes with them? How much is gained? How much is gained? Twentyone grams. The weight of a stack of five nickels. The weight of a hummingbird. A chocolate bar. How much did 21 grams weigh?
  • Jesus didn't come to free us from pain. He came to give us the strength to bear it.
  • Whoever looks for the truth deserves punishment for finding it.
  • Na końcu filmu pojawia się przysłowie hiszpanskie: "Pues cuando ardió la perdida reverdecieron sus maizales" ("for when the loss burned, their cornfields became green again.")
  • Film został prawie w całości nakręcony kamerą z ręki
  • Oficjalna strona filmu: http://focusfeatures.com/film/21_grams
  • Naomi Watts przyjęła rolę, nie przeczytawszy scenariusza
  • W USA film otrzymał oznaczenie R za dosadne treści erotyczne, przedstawienie przemocy i narkotyków
  • Autorem scenariusza jest Gullermo Arriaga, twórca takich opowieści jak "Amores perros" czy "Babel" http://www.stopklatka.pl/artykuly/artykul.asp?wi=59726