czwartek, 20 października 2011

Dyskretny urok detalu – spotkanie z Peterem Weirem


Ot, moja reminiscencja z 7 kwietnia...

Nie lubi generalizować i naginać prawdy. Wszystko, do czego się zabiera, musi być dopracowane w najmniejszym szczególe. 7 kwietnia 2011 roku, tuż przed polską premierą swojego najnowszego filmu „Niepokonani”, Peter Weir, wielki marzyciel kina australijskiego, opowiadał o zapomnianym radzieckim sierpie, kaprysach Hitchcocka i zagadce Wiszącej Skały.

To, co ludzie uważają za fantazję, często jest faktem,
natomiast fakty bywają uznawane za fantazję.
Wszystko jest sprawą punktu widzenia”.
Peter Weir

Peter Weir jest legendą sam w sobie; wiele z jego filmów zalicza się do kanonu klasyki filmowej. Niejedna osoba, mając wybudowany taki pomnik za życia, spoczęłaby na artystycznych laurach. Ale skandale ani kontrowersje nie są obiektem zainteresowania Weira. Spotkanie w Gazeta Café w siedzibie Agory przy ulicy Czerskiej rozpoczęło się punktualnie o godzinie 15; reżyser, przy pomocy tłumacza cierpliwie, a zarazem z ożywieniem odpowiadał na pytania Remigiusza Grzeli. A każde niemal jego słowo dawało zaczątek nowej historii czy anegdocie, które przekształcały się w niby mityczną opowieść.

Przeprawa w niemożliwe
Na początku pojawiały się głównie pytania dotyczące najnowszej produkcji – słowa tego używam świadomie, gdyż, jak wielokrotnie podkreślał w wywiadach reżyser, film otrzymał dofinansowanie od konkretnych sponsorów, którzy postawili warunek, by w filmie wystąpili głównie znani aktorzy, mający być gwarantem komercyjnego sukcesu. Stąd brak polskich aktorów w głównych rolach. Weir nie krył, że sporą, lecz nie jedyną inspiracją przy konstrukcji scenariusza była książka Stanisława Rawicza „Długi marsz”, która opisuje podobną przeprawę. Kiedy jednak pojawił się cień wątpliwości, czy aby na pewno Rawicz brał udział w marszu czy tylko wkomponował relacje naocznych świadków w barwną opowieść, reżyser, który z matczyną wręcz troskliwością podchodzi do swoich filmów, postanowił zasięgnąć języka u Francuza Cyryla Delafosse'a oraz u potomków osób, które spotkały Polaków, którym udało się przejść przez Himalaje. Weir chciał stworzyć opowieść o zwycięstwie, o niezłomności ducha i pragnieniu życia, które pokonuje śmierć. Nie kolejną opowieść z gatunku survival czy pean ku czci tych, którym udała się spektakularna ucieczka, w której stawka była większa niż życie. Albo kolejnej interpretacji historii, w której takie ideały jak Bóg, Honor, Ojczyzna widziane są z perspektywy Amerykańskiego ducha republikanizmu. W pewnym momencie reżyser spoważniał i z właściwym sobie spokojnym, dobitnym tonem powiedział: „Chciałem w tym filmie opowiedzieć pewną uniwersalną ludzką historię. Wyjść poza historię Gułagu i zastanowić się nad człowieczeństwem: co sprawia, że potrafimy iść naprzód wbrew przeciwnościom, nawet gdy nie ma szansy na zwycięstwo”.

Spokój na waszych twarzach
Wielkich słów nie udało się uniknąć. Reżyser podkreślił, tak jak robił to wielokrotnie, że „Polska wzbudza bardzo silne emocje” oraz że fascynuje go fenomen naszego narodu. „Jak udało się wam przetrwać i nie być zgorzkniałymi?” – pytał. Jeżeli są rzeczy, których nie można Weirowi zarzucić, to na pewno spłycanie sensu. Sam przyznał, że czytał wiele na temat historii Polski, zwłaszcza XX-wiecznej, a w czasie zdjęć do filmu konsultował się z Anne Applebaum w kwestii prawdy historycznej otaczającej Gułagi. Jakże więc wiarygodnie w jego ustach brzmią słowa „Nawet podoba mi się wasze narzekanie. Nie narzekają bowiem tylko ludzie ze złamanym duchem”.

Moment natchnienia
Mówi się, że reżyserem trzeba się urodzić. Rzadko kiedy aktor zostaje dobrym reżyserem, gdyż wiąże się to z zupełnie inną percepcją świata. Może być to drobny szczegół, spojrzenie pod innym kątem albo konkretna wizja rzeczywistości, którą kształtuje się na nowo według własnych zasad. Zapytany o początki, Weir przyznał, że film powstawał stopniowo, jego idea krystalizowała powoli się wokół pewnych stałych punktów. Jakby chciał powiedzieć, że zarodek filmu powstał wiele lat temu i żył sobie uśpiony, dopóki odpowiedni czas i natchnienie nie wydały go na świat. Czyli, że każdy obraz jest trochę dziełem przypadku. Jak każda istota ludzka. Weir nie mitologizował jednak siedmioletniego okresu milczenia. „Pracowałem nad trzema projektami, z których nic nie wyszło. Zresztą mam taki styl, że jak dostaję jakąś propozycję od razu mówię -- nie. Kiedy temat do mnie wraca, kiedy zaczynam o nim myśleć w samochodzie czy na zakupach wtedy w panice dzwonię do mojego agenta i pytam, czy to się jeszcze da odkręcić. Tak było i z tym filmem”. – mówił.

Zagadka dla zagadki samej
Ale Weir nie poprzestał tylko na wyjaśnieniu istotnych, acz formalnych kwestii dotyczących miejsca kręcenia filmu i tego, czy pustynia Gobi to rzeczywiście Gobi. Jego opowieść szybko przerodziła się w fascynującą historię życia, w którym prawda nosi znamiona wręcz filmowej baśniowości, by nie powiedzieć fikcji. Uśmiech na twarzach słuchaczy wywołały liczne anegdoty dotyczące młodzieńczych doświadczeń reżysera, gdy uczył się zawodu (chociaż Weir nie lubi tego określenia, bo według niego reżyserii nie można się nauczyć) u samego mistrza – Alfreda Hitchcocka, który jest taką legendą, że wielu nie spodziewa się nawet, by żyły jeszcze wśród nas osoby, które miały z nim bezpośredni kontakt. Weir chętnie dzielił się swoimi doświadczeniami związanymi z warsztatem reżyserskim. Mówił: „Nie szukam scenariusza doskonałego, przeciwnie – często pytam wytwórnie, co mają w szufladach <<pękniętego>>. W taki tekst trzeba włożyć wysiłek. A to mnie właśnie najbardziej interesuje. Kiedy robiłem Piknik pod wiszącą skałą bardzo ryzykowałem - w tym filmie jest zagadka, ale nie ma rozwiązania. Nie chciałem, by widzowie byli niezadowoleni, że film nie ma <<zakończenia>>. Musiałem zrobić go tak, by widz od rozwiązania zagadki bardziej cenił ją samą”. I trzeba przyznać, że to mu się udało. Rzadko który bowiem reżyser potrafi roztaczać aurę tajemniczości wokół swoich filmów w tak intrygujący sposób. Na bezpośrednie pytanie jednej z osób z publiczności, co stało się z dziewczętami z Pikniku pod wiszącą skałą, Weir bez wahania odpowiedział z rozbrajającym uśmiechem: „Nie wiem”.

Mistrz subtelnego uroku
Weir należy niewątpliwie do reżyserów starej daty, którzy nieustannie rozglądają się bacznie dookoła i potrafią w nawet najmniejszych przedmiotach znaleźć inspirację do sporej części fabuły filmu. Wspominał, że podczas jednej ze swoich podróży do Rosji natrafił na stary symbol sierpu i młota. Powiedziano mu, że była to ostatnia rzecz, jaką widzieli skazańcy wchodzący do pomieszczenia, w którym odbywały się egzekucje. Kiedy zapytał o cenę, miejscowi machnęli ręką i podarowali mu przedmiot jako bezwartościowy bibelot. Weir zdradził, że sierp ten pojawia się w jednej ze scen w „Niepokonanych”, ale w tle, jako subtelny talizman.

Na pytania publiczności Weir odpowiadał długo, ale jego odpowiedzi wciąż pozostawiały niedosyt. A przecież w jednym z wywiadów sam powiedział, że zawsze starał się robić wszystko tak proste jak to tylko możliwe. „Moim celem było upraszczanie, co jest moim naturalnym pragnieniem. To fascynujące, gdy trzy lub cztery ujęcia mogą pokazać całą miłość. Myślę, że na tym polega korzystanie ze zdobytego doświadczenia – że można upraszczać”. Czyżby hitchcockowska dewiza, że film to życie, z którego wymazano plamy nudy? A może tylko kokieteria czarodzieja?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz