Seria "Harry Potter" to filmy, z których trudno pisać recenzje, bo nie ma po co. Zwłaszcza, jeśli chodzi o tę najbardziej widowiskową, czyli tak zwany "epicki finał". Sceptycy i konserwatyści będą dalej zarzucali im szatańskie inspiracje, a zagorzali zwolennicy i tak będą w czarodziejskich szatach koczować w gigantycznych kolejkach w środku nocy przed kinem, w oczekiwaniu na pokaz przedpremierowy. Część ostatnia nie zawodzi pod względem efektów specjalnych i o nie właśnie tutaj chodzi, bo fabułę zainteresowani znają. Ogółem, film stanowi godne i satysfakcjonujące zakończenie serii. O wiele bardziej doniosły jest chyba fakt, iż to naprawdę KONIEC (nie ma furtki dla kontynuacji, chyba, że będą to dzieci głównych bohaterów, które w filmie się pojawiają). Fakt o niemałym znaczeniu, szczególnie dla osób, które na serii się wychowały. Poniżej linki do artykułów i rankingów podsumowujących te wszystkie lata (wersja ENG):
Jest trochę fikcji w twojej prawdzie i trochę prawdy w twojej fikcji
piątek, 15 lipca 2011
Naznaczony [Insidious]
Ruszyły właśnie pokazy przedpremierowe "Naznaczonego", konsekwentnie firmowanego pod egidą twórców "Piły" i "Paranormal Activity". Mimo mojej wielkiej słabości do filmów grozy, rzec muszę kilka słów prawdy na temat filmu.
Otóż, tak usilna promocja nie byłaby konieczna, gdyby obraz bronił się sam, a powinien, bo w zasadzie z krwawym horrorem o psychopatycznym mordercy czy opowieści o nawiedzonym domu niewiele ma wspólnego. Chociaż do tego drugiego znacznie mu bliżej. I to praktycznie może być jedynym elementem zaskoczenia w filmie, a mianowicie, że chodzi o inny rodzaj nawiedzenia. Niby nowe opakowanie, jednak w środku w miarę zgrabna układanka ogranych motywów, wśród których znajdziemy inspiracje hiszpańskim i azjatyckim kinem grozy, a także wierzenia ludowe i seanse spirytystyczne.
"Naznaczony" utrzymany jest w niepokojącym klimacie, ale środki jakimi się posługuje, są krótkotrwałe. No i momentami zjawy stają się zbyt oczywiste. Nawet dosyć zaskakujące w zamierzeniu twórców zakończenie traci swoją siłę, bo opiera się na motywie znanym z "Shutter. Widmo", a poza tym jest do pewnego stopnia przewidywalne. To tak jak układanie wieży z klocków, które doskonale znamy. Próbujemy stworzyć coś nowego, ale zawsze wychodzi tak samo.
If there's the Devil, then there must be God too
Filmy, a zwłaszcza horrory noszące nazbyt oczywisty tytuł, wyglądają podejrzanie. "Diabeł" natomiast pozytywnie zaskakuje, przynajmniej na tyle, na ile może, więc na lekki wakacyjny seans w zupełności wystarczy. Wprowadzeni w odpowiedni nastrój cytatem biblijnym, spotykamy pięcioro ludzi, którzy wsiadają do tej samej windy. Mechanizm zacina się i po kilku minutach staje się jasne, że te tak skrajnie różne osoby, każda o zupełnie innej przeszłości, będą musiały spędzić ze sobą w tym klaustrofobicznym pomieszczeniu co najmniej kilka godzin, dopóki nie nadejdzie (nie bez przeszkód, rzecz jasna) pomoc z zewnątrz. Z tym, że jedna z tych osób sprytnie swoją tożsamość maskuje... I jak w tym wszystkim umieścić diabła, żeby nie było groteskowo? Trzeba obejrzeć, a warto...
wtorek, 12 lipca 2011
Melancholia: Nasz koniec będzie piękny (?)
O "Melancholii" przemyśleń kilka, czyli dlaczego warto zobaczyć chociaż film specyficzny jest:
* Zdecydowanie mniej przejrzysty i wielowarstwowy w odbiorze niż "Dogville", ale prostszy i mniej prowokacyjny niż "Antychryst"
* Doskonała oprawa muzyczna, tworząca niepowtarzalny klimat: podniosłość chwili lub momenty niepokoju
* Cytaty malarskie w postaci odrealnionych obrazów stanowiące kontrast do pozostałych, naturalistycznych scen (kamera z ręki), pewnie jeszcze pozostałość przykazań dogmy 94
* Psychologicznie przemyślane kreacje aktorskie
* Nad tekstem scenariusza natomiast nie trzeba długo rozważać; dialogi w przeważającej części bazują na emocjach
* Montaż mógłby być bardziej sprawny (czyt. niektóre momenty kwalifikują się do dłużyzn)
piątek, 8 lipca 2011
Tożsamość (Unknown)
Wbrew pozorom, w dzisiejszym kinie niełatwo o dobre kino rozrywkowe. Szerokie możliwości realizacyjne pozwalają scenarzystom na popuszczenie wodzów fantazji, a specom od efektów specjalnych na przeniesienie na ekran niemal każdego pomysłu reżysera. Ale widz staje się coraz bardziej wymagający, a tak misternie wykoncypowane scenariusze jak "Incepcja" można bezpiecznie nazwać rozrywką dla wtajemniczonych albo po imieniu - przerostem formy nad treścią.
Miłym i intrygującym zaskoczeniem była dla mnie dlatego "Tożsamość" (goszcząca niedawno na ekranach), mimo iż nie jestem entuzjastką tego gatunku. Fabule można zarzucić nieliczne niedociągnięcia, ale intryga utrzymana jest na odpowiednim poziomie do samego końca. Nie jest to film o skradzionej tożsamości w stylu "Złodzieja życia". Mamy za to wysmakowaną mieszankę kina akcji podobnego do "Salt" i manipulacji rzeczywistością, co na pewno przypadnie do gustu zwolennikom "Matrixa" czy "Władców umysłów", choć "Tożsamość" niewiele z nimi ma wspólnego.
środa, 6 lipca 2011
Ukryty brylant: The Lake of the Damned
Kino norweskie pełne jest mrocznych pozycji. Obok pod wieloma względami nieprzeciętnego "Naboer" [2005] ("Drzwi obok") Påla Sletaune'a (reżyser został już zaliczony do grona jednego najbardziej charakterystycznych młodych reżyserów, a jego film pojawi się na WFF 2011) odkryłam niedawno "The Lake of the Damned" ("De dødes tjern"), uznawany w Norwegii za klasyka w kinematografii grozy.
Film oparty jest na motywach powieści Andrego Bjerke, piszącego pod pseudonimem Bernhard Borge. Historia dotyczy grupy sześciu przyjaciół, którzy zapuszczają się w mało uczęszczane rejony Norwegii, by spędzić kilka dni w opuszczonej chatce. Kiedy są już na miejscu, zaczynają zastanawiać się nad przyczynami zaginięcia wspólnego znajomego - każdy ma na ten temat własne przypuszczenia. Urokliwe miejsce owiane jest legendą: podobno w pobliskim jeziorze mężczyzna utopił swoją siostrę i kochankę, a następnie sam targnął się na swoje życie. Film uważany jest za jeden z pięciu najlepszych obrazów jakie kiedykolwiek powstały w Norwegii. Jest to zarazem film, który stał się przełomem w karierze reżysera Kårego Bergstrøma.
niedziela, 3 lipca 2011
Annie Hall: La di da, la la...
Wydaje się, że neurotyczny związek Annie i Alvy'ego wyznaczył trwały kierunek w portretowaniu relacji damsko-męskich przez Woody'ego Allena. Reżyser, który, jak można się przekonać przy "Whatever Works" czy "Vicky, Christina, Barcelona", kreuje swoje postaci na zasadzie silnych kontrastów, powołuje do życia energiczną i nieco histeryczną Annie Hall oraz lekko cynicznego, zafascynowanego śmiercią Alvy'ego --Eros i Thanatos w czystej postaci.
Nawiązanie do Freuda nie jest przypadkowe, gdyż oboje bohaterów często (i to w groteskowym kontekście) ląduje na kozetce u psychoanalityka, by wraz z nim dyskutować swoje seksualne frustracje i problemy z komunikacją. Z oparów tej autoanalizy wyłania się mozaikowy obraz lat 70.w Stanach: hippisowska swoboda, eksperymenty z różnymi substancjami, akcenty żydowskie, ale także rozwój kina i nowych form rozrywki.
No i oczywiście dobra pointa niezawodnym elementem jego twórczości. Tym razem reżyser przytacza psychoanalityczny żart:
-Doktorze, mój brat zwariował i myśli, że jest kurą.
-Dlaczego nie odda go pan na leczenie?
-Zrobiłbym to, ale potrzebuję jajek.
I takie są właśnie filmy Allena -- jak życie. Wiele hałasu tylko po to, by przekonać się, że wiele z tego, co robimy jest nieracjonalne, a może nawet niedorzeczne. Ale wciąż potrzebujemy jajek.
Subskrybuj:
Posty (Atom)