Czasem mam pokusę myśleć, że Amerykanom wybacza się tyle z uwagi na sam fakt, iż są w stanie robić sprawne filmy. I widowiskowe. Jednak nie od dziś wiadomo, że rzadko kiedy "kinowość" jest obiektywną miarą wartości treści. "Super 8" udało się uniknąć uprzedzenia z mojej strony, bo zwiastun nie zdradza wiele, a i enigmatycznie streszczona do słów "Grupa dzieci kręci na taśmie 8 mm film; są świadkami katastrofy pociągu towarowego, od czasu której w mieście dochodzi do niewytłumaczalnych zjawisk" fabuła nie daje szerokiego pojęcia o całości. Czyli trzeba obejrzeć.
I przyznać trzeba, że przez dłuższy czas film nie zawodzi. Dobrze zmontowane sceny, dialogi z niewymuszonym humorem, fantastycznie naturalne dzieciaki (np. Ellen Fanning). Problemy zaczynają się na końcu, czyli im bliżej finału, tym więcej Spielberga w Spielbergu, choć on miał być tylko producentem, ale skoro jego nazwisko postanowiono wyróżnić na posterze, niech i jemu stanie się zadość. To co miało szansę być realistyczną i niesztampową fabułą, rozłazi się w szwach szytej grubymi nićmi efektów specjalnych fikcji, która ma ambicję jeszcze dobrym amerykańskim zwyczajem pouczać nas o roli przyjaźni i miłości w naszym życiu. Szkoda też, że pewne elementy stają się nazbyt oczywiste, ale przynajmniej twórcy filmu postarali się, by były one trzymane w tajemnicy najdłużej jak się da.
Ale za to film do końca (prawie) w napięciu trzyma. I daje wizualną satysfakcję. Jak na przykład scena katastrofy pociągu - dla niej warto wykosztować się na bilet.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz