Do "The Girl Next Door" podchodziłam z pewną niechęcią i dozą nieufności. Dość sztampowy tytuł, przywodzący na myśl pewną komedię romantyczną klasy D, a ponieważ jest to horror, to historia zapewne jakich wiele, okraszona soczystymi scenami okrucieństwa na niewinnych istotach niecnie zwabionych do jakichś mrocznych miejsc. Nic bardziej mylnego.
Film ten wciąga sprawną i poprawną narracją, zapowiadając niezobowiązującą historię, jednak wrażenie finalne jest wprost proporcjonalne do początkowej prostoty obrazu. Lata 50., błogie przedmieścia Ameryki. Po utracie rodziców w wypadku samochodowym Meg i Susan trafiają do swoich trzech kuzynów i ciotki Ruth, psychopatycznej socjopatki, której nienawiść do mężczyzn za jej nieudane związki znajduje ujście w sadystycznych zapędach.
Film wprawia w osłupienie, które długo potem jeszcze nie ustępuje. Oczywiście, nie polecałabym seansu osobom przywykłym do bardziej sielankowych obrazów, mimo iż Gregory Williams nie postawił na epatowanie przemocą i drastycznymi scenami. Reżyserowi udało się w rzadki sposób wykorzystać siłę sugestii tak, że o wiele bardziej niż to co widzimy przeraża to, co słyszymy. Tym bardziej, że scenariusz został oparty na prawdziwej historii morderstwa Sylwii Likens, opisanej przez Jacka Ketchuma. Miażdżąca dekonstrukcja jednego z amerykańskich mitów. Jak dla mnie, jeden z tych filmów, który spokojnie może być porównany z maestrią "Funny Games" Hanekego.
Oby nikt nie musiał słyszeć słów "It's what you do last that really counts" w takiej sytuacji jak bohater "The Girl Next Door".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz