„Dopóki nie dokonasz wyboru, wszystko jest możliwe. Ale gdy już wybierzesz, nie ma odwrotu”. Czyli o tym, jak pogodzić ze sobą wewnętrznie sprzeczne zdarzenia i przeżyć alternatywne wersje własnego życiorysu.
Wyobraź sobie siebie na rozstaju dróg: przed tobą trzy ścieżki, każda wiedzie w innym kierunku. Każda z nich niesie ze sobą nowe możliwości, a jednocześnie ograniczenia w porównaniu do pozostałych. Wybierasz tę, którą podpowiada ci intuicja? Doskonale. Tak działamy w większości przypadków. Nawet najlepiej opracowane drzewko decyzyjne nie jest w stanie przewidzieć, jakich możliwości się pozbawiamy, dokonując danego wyboru oraz tego, czy dałoby się zmienić bieg wydarzeń, podejmując inną decyzję. I całe szczęście: dzięki temu jeszcze nie zwariowaliśmy.
Grany przez Jareda Leto Nemo Nobody (oba człony znaczące, jako że są to odpowiedniki słowa „nikt” w języku łacińskim i angielskim) budzi się pewnego dnia jako najstarszy człowiek na ziemi. Cały świat, złożony z istot, które osiągnęły nieśmiertelność dzięki odnowie komórek w procesie telomeryzacji, oczekuje teraz na spektakularny moment odejścia ostatniego śmiertelnika.
Tymczasem Nemo twierdzi uparcie, że ma 34 lata. Żyje u boku swojej żony Elise, a może Anny...? Pamięta rozwód rodziców i to jak zamieszkał z ojcem, a może matką? Opowieść Nemo jest tak fascynująca nie dlatego, że pokazuje, iż wszystko jest możliwe do osiągnięcia, ale to, że wszystko może się zdarzyć. Pozornie sprzeczne wydarzenia z życia, kiedy świat był jeszcze pełen przypadkowości (i przez to piękny), układają się po sobie kolejno jak klatki filmowe, może chaotycznie, ale wokół wspólnej osi, połączone siecią wzajemnych punktów odniesienia. Reżyser Jaco Van Dormael potrzebował ponad dwóch godzin (a jego film wcale nie ustępuje blisko czterogodzinnej „Magnolii” P. T. Andersona, w której jeden dzień z życia bohaterów, to jakby całe życie), by stworzyć obraz po prostu piękny; życie, z którego co prawda wymazano plamy nudy, ale które w choćby najmniej pozornych swych przejawach oddaje piękno egzystencji dynamicznej. Odpowiada za to właśnie ten element przypadkowości, którego pozbawiły się przyszłe pokolenia, ta prosta koincydencja, która sprawia, że w danej chwili łączą się dwie komórki, z których powstaję ja. Czy słyszałeś kiedyś o efekcie motyla? O mojej przyszłości przesądziła ta nieoczekiwana kropla deszczu, która właśnie spadła z nieba, bo gdzieś daleko ktoś gotował jajko na śniadanie, zamiast być w pracy. A wszystko przez to, że stracił pracę w fabryce, bo ja nie kupiłem tych dżinsów.
Plastycznie zmieniające się obrazy oprawione prostą i znaną, lecz w tym kontekście jakże fenomenalną muzyką to nie jedyny atut filmu. Wśród rozważań czysto futurologicznych i filozofii przypadku czy wyboru w naszej egzystencji pojawia się metafora życia jako partii szachów i konstatacja, że czasami najlepszy ruch to brak ruchu – tzw. Zugzwang, czyli sytuacja, w której jakakolwiek decyzja gracza pogarsza jego sytuację.
„Mr. Nobody”, chociaż misterny w swej strukturze, nie wkracza na tereny dotąd kinematografii nieznane. Momentami przypomina mitologiczną wręcz opowieść życia snutą przez bohaterkę na łożu śmierci w „Ciekawym przypadku Benjamina Buttona” Finchera czy wspomnianą już „Magnolię” w swej mozaikowej strukturze. Z kolei koncepcja paralelnych ciągów wydarzeń przywodzi na myśl „Źródło” Aronofskiego, a rozważania na temat celowości naszego istnienia stanowią echa podjętej tematyki w dosyć skomplikowanym do interpretacji „Donnie Darko”.
W niczym jednak nie zmienia to faktu, że „Mr. Nobody” jest miłą odmianą od filmów poniżej klasy B, jakie obecnie mamy do wyboru. A czasami możliwość wyboru to brak wyboru.